Świąteczna magia miliona świateł

Dawno, dawno temu (choć tak naprawdę zupełnie nie) żył sobie chłopiec o imieniu Mikołaj. Nie miał długiej białej brody ani czerwonego płaszcza opinającego pękaty brzuch – wręcz przeciwnie, zapadnięte policzki sprawiały, że jego oczy wydawały się jeszcze większe, a każdy, kto chciałby się do niego przytulić, a niestety chętnych brakowało, obiłby się o wystające żebra. Mikołaj nie mieszkał w Łodzi, choć nadszedł dzień, w którym dotarł do naszego miasta, a jego życie się odmieniło…

Był mglisty zimowy poranek, Mikołaj czuł, jak zmieszany z deszczem śnieg oblepia mu włosy. Trząsł się i próbował rozgrzać, pocierając ramiona. Nie wiedział, czy są sztywne od zimna, czy przez noc spędzoną w kartonowym pudełku. Przypominał porzuconego szczeniaka i tak się czuł. W mieście Nicdobrego nie mógł się spodziewać, że doświadczy magii świąt. Sądził, że bez domu i rodziców nie zazna jej już nigdy i nigdzie.

Chuchał w zgrabiałe palce, kiedy nagle dostrzegł za śmietnikiem ruch. Czarny kształt zbliżał się do niego, a Mikołaj instynktownie cofnął się i sparaliżowany strachem podciągnął kolana pod brodę. Zamarł, nie mógł się ruszyć, o ucieczce nie było mowy. Kiedy cień wyłonił się z mroku, Mikołaj zrozumiał, że zbliża się do niego nie potwór, a czarny kociak, równie wychudzony jak on sam. Podrapał go po grzbiecie, a maluch z wdzięczności zamruczał.

– Chodź, kolego – powiedział Mikołaj. – Musimy się ruszyć, w przeciwnym razie zamarzniemy.

Mikołaj i kot ruszyli w stronę rozstawionych na rynku straganów, a ich nozdrza wypełniły zapachy pierników, wędlin i świeżo wypiekanego chleba. Mikołaj mógłby się założyć, że ich brzuchy zagrały duet, burczeniem zagłuszając nawet dźwięk kolęd. W pewnej chwili chłopiec dostrzegł, że z jednego stoiska spadł kawałek szynki. Wymienił porozumiewawcze spojrzenia z nowym towarzyszem i kucnął przy smakołyku, pachnącym tak, że aż kręciło mu się w głowie. Podzielił mięso między siebie a kota i już zanurzył zęby w wędzonce, gdy sprzedawca o posturze śniegowego bałwana zamachnął się na niego ścierą i z krzykiem: – Złodziej! – zaczął biec za chłopcem, zaskakując go zwinnością, na którą nie wskazywało pękate brzuszysko.

Pierwszy do wagonu wskoczył kot. Pociąg był towarowy i zaczynał ruszać, więc przez ułamek sekundy Mikołaj się wahał, jednak lęk przed grubym sprzedawcą i pragnienie posiadania przyjaciela zwyciężyły, dołączył do futrzaka. Usiedli wśród przypiętych linami i pasami drewnianych ścianek, z których, jak domyślał się Mikołaj, w przyszłości miały powstać małe domki.

Kociak wciąż trzymał w pyszczku kawałek szynki. Położył go Mikołajowi pod nogami, a ten rozerwał mięso i podzielił się ze zwierzakiem.

– Jak damy ci na imię? – zastanawiał się na głos. Przypomniał sobie bajkę, którą czytała mu babcia, zanim zmarła. Alicja w Krainie Czarów.

– Cheshire – zdecydował – to bardzo dobre imię dla kota.

Gdy pociąg się zatrzymał, a Mikołaj zdecydował się z niego wysiąść, nie wiedział jeszcze, że dotarł do Łodzi. Oczarowany błyszczącą choinką, znajdującą się w sąsiedztwie osobliwego, lecz pięknego jednorożca, spacerował po mieście, ciekawy, czym jeszcze może go zaskoczyć. Wędrował i wędrował, aż dotarł do parku, rozświetlonego jakby milionem gwiazd. Był to Park Miliona Świateł, który za sprawą Łódzkiego Centrum Wydarzeń ożywił park Źródliska dziesiątkami iluminacji, wyciągniętych z magicznego świata… Alicji! Jego ukochanej Alicji.

„Ach, jak chciałbym, żeby babcia mogła to zobaczyć” – pomyślał, obserwując światełka zza płotu. Nagle Cheshire ominął biletera i dał susa prosto do parku Źródliska, a Mikołaj, niewiele myśląc, zanurkował za nim, niezauważony przez nikogo. Kot przebiegł przez mieniącą się na niebiesko i zielono króliczą norę, a Mikołaj oczarowany przemierzał najdłuższy w Polsce świetlny tunel i obracał głową na wszystkie strony, tak że prawie stracił z oczu małego przyjaciela. Minął świecącą fiolkę z napisem „Wypij mnie”, której korka nie byłby w stanie dotknąć, nawet gdyby miał pełny brzuch i wykonał swój najbardziej imponujący skok. Przeciągłe „łaaaał” wyrwało mu się z piersi, ale pamiętał, że nie może zgubić kota. Bez niego zostałby zupełnie sam, potrzebowali się nawzajem. Lukrowana światłem babeczka, zachęcająca „Zjedz mnie”, przypomniała mu, jak bardzo jest głodny, ale mimo to pędził przez Park Miliona Świateł, jakby Cheshire stał się jego zwierzęcym przewodnikiem.

Kątem oka dostrzegał ludzi, którzy szukali wśród bajkowych iluminacji różnych elementów i prosili rozświetlone ekrany smartfonów o podpowiedzi. Wśród rozmów usłyszał słowa „gra miejska” i pomyślał, że może kiedyś i on będzie miał szansę spróbować. Może jeszcze kiedyś i on będzie mógł się bawić, jak na chłopca w jego wieku przystało? Tymczasem pędził za małym przyjacielem, a w głowie wirowały mu biały królik w żółtym kubraku, świetlne koty, wyglądające, jakby chwyciły się pazurami latarni, rozchichotane kwiaty, paląca fajkę gąsienica, ogromna mysz z parasolem w łapkach. Kręciło mu się w głowie. Kiedy przemierzał świetlną aleję drzwi, uśmiechnął się na myśl o tym, że po raz pierwszy w życiu przebiegł przez dziurkę od klucza. Cheshire wskoczył do błyszczącej filiżanki i przez chwilę kręcił w niej niczym na karuzeli, podobnie jak dzieci, których śmiech konkurował z chichotem kwiatów w Parku Miliona Świateł.

Mikołaj, chociaż uczestniczył w najpiękniejszym widowisku, jakiego kiedykolwiek przyszło mu doświadczyć, opadał z sił. Kot nie zamierzał jednak odpoczywać. Czy dokądś go prowadził? Nagle Cheshire zniknął w labiryncie, a chłopiec pomyślał, że nigdy go już nie odnajdzie. Mikołaj przemierzał rozświetlone setkami lampek alejki i tracił nadzieję. A gdy wreszcie udało mu się wydostać, jego uszy wypełniła muzyka niczym z innego świata, a oczy spostrzegły podniebny świetlny spektakl z motylami wielkimi jak krowy w rolach głównych. Chłopiec patrzył jak oczarowany, ale nagle poczuł coś miękkiego na łydce. Cheshire wrócił! Kociak ocierał się o jego nogę, jakby chciał powiedzieć: „To jeszcze nie koniec, chodź, pokażę ci najwspanialsze iluminacje, jakie możesz sobie wyobrazić!”. Mikołaj poszedł za swoim zwierzęcym przewodnikiem, tym razem wolniej. I kiedy już chłopcu wydawało się, że po widoku tańczących sztućców, alei serc i płaczącej Alicji nie zaskoczy go już nic, dostrzegł majaczące w oddali flamingi, których różowy blask odbijał się w wodzie. I podziwiałby je z daleka, gdyby nagle kot nie zaczął biec w ich stronę!

– Utopisz się! – krzyknął Mikołaj, ale Cheshire pozostawał głuchy na jego nawoływania. Chłopiec stracił go z oczu, ale usłyszał plusk i przekonany, że kotek wpadł do stawu, wskoczył za nim. Lodowata woda wypełniła mu usta, a on, niezdolny już do żadnego ruchu, powoli opadał w poczuciu, że widział najpiękniejsze widowisko na świecie.

Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą rumianą twarz z czerwonym nosem, pod którym pysznił się wąs, nie wiadomo czy biały ze starości czy od śniegu, który zaczął intensywnie padać.

– Cheshire! – krzyknął Mikołaj i poczuł słodki ciężar na kolanach. Kotek, zupełnie suchy, wtulał się w jego brzuch. Ubrania chłopca również nie przyklejały mu się do ciała, jak się tego spodziewał, było mu ciepło, nie czuł głodu…

– Umarłem? – zapytał szeptem, a jego wybawca zaśmiał się basem i zaprzeczył ruchem głowy. Wtedy Mikołaj go rozpoznał. To był jego imiennik! Święty Mikołaj we własnej osobie!

– Poświęciłeś się dla przyjaciela – powiedział Święty, wręczając chłopcu gorącego bajgla. – To niezwykle szlachetne. Będę bardzo szczęśliwy, mogąc spełnić twoje życzenie.

Chłopiec pomyślał, że chciałby zostać w tym miejscu na zawsze. Podziwiać barwne iluminacje do końca życia, spacerować pod szpalerem palmowych liści, utkanych ze światła, słuchać opowiadających bajki zwierząt, podziwiać lewitujący imbryk i kręcić się na karuzeli, złożyć wizytę w sali tronowej królowej. I podobnie jak rodziny odwiedzające Park Miliona Świateł usiąść z kimś bliskim na zwieńczonym sercem fotelu i zrobić sobie zdjęcie. Właśnie, rodzina. To o niej Mikołaj marzył najbardziej. Święty zdawał się czytać w jego myślach.

– Czy uczyniłbyś mi ten zaszczyt – zapytał – i zechciał stać się częścią wielkiej rodziny elfów, wraz z którą przygotowujemy święta Bożego Narodzenia, żeby uszczęśliwić dzieci na całym świecie?

Chłopiec rzucił się Mikołajowi w ramiona. Zostanie elfem! Prawdziwym elfem Świętego Mikołaja!

– A Cheshire? – zapytał i podrapał kotka za uchem.

– I dla niego znajdzie się miejsce. – Święty Mikołaj uśmiechnął się. – I zanim wrócimy na Biegun Północny, codziennie po zmroku będziecie mogli odwiedzać Park Miliona Świateł, co ty na to?

Mały Mikołaj nie posiadał się ze szczęścia. Święty zabrał ich na jarmark bożonarodzeniowy na ulicy Piotrkowskiej i przedstawił elfom, które spełniały w Łodzi dziecięce marzenia. Z przejęciem śledził nowych braci i siostry, przyśpiewujących kolędy w fabryce zabawek i czytających listy od najmłodszych łodzian w drewnianym budynku elfiej poczty.

Mikołaj napełniał brzuch piernikami, podhalańskimi serami, świeżym chlebem i pieczonymi kasztanami. Brzuszek mu się zaokrąglał, a policzki były rumiane od rozgrzewających owocowych herbat i pedałowania na rowerku, którym dla zabawy zasilał świecący napis „Kocham Łódź” na ulicy Piotrkowskiej, niedaleko przystanku, który mieszkańcy nazywali stajnią jednorożców.

– Rośnie mi godny następca! – Święty śmiał się, podszczypując z ojcowską czułością policzki chłopca. Kto wie, który z nich w tym roku wejdzie kominem, żeby dostarczyć świąteczne podarunki? Wszak historia ta zdarzyła się dawno, dawno temu (choć tak naprawdę zupełnie nie)…